Kiedy miałem 12 lat, czasami zajmowałem się córką sąsiadów. Często wpadała do mnie z nowymi rysunkami, ciągnęła mnie za rękaw i prosiła, żebym koniecznie obejrzał wszystkie dzieła, które stworzyła w ciągu ostatnich dni. Zawsze z uśmiechem prosiła: „Zrób ten śmieszny głos!”, więc przybierałem ton komentatora sportowego i mówiłem: „Proszę państwa, co za kunszt! Te cieniowania! Te kolory! Dawno nie widziałem takiego mistrzostwa w użyciu kredek! A teraz – proszę spojrzeć – odważny ruch: cała kartka w jednym odcieniu… różu! Nie pamiętam, żeby ktoś odważył się na to od 1932 roku! Absolutna rewelacja!”. Śmiała się wtedy tak bardzo, że aż miała łzy w oczach.
Gdy nadchodziła pora snu, często pytała mnie, czy naprawdę podobają mi się jej prace. Zawsze mówiłem, że tak, i wskazywałem jakiś szczegół, który mnie faktycznie zaintrygował.
Niedawno dotarła do mnie wiadomość – dostała się do trzech prestiżowych uczelni artystycznych. W liście znalazłem jej dawny rysunek – ten cały na różowo.
Dołączyła krótką notkę:
„Dziękuję tej osobie, która jako pierwsza dostrzegła we mnie coś wyjątkowego.”
